— Pan Polak?... — zapytła.
— Tak, panie...
— Ano... przecie... Z temi wołami szwajcarskiemi, proszę pana dobrodzieja, dogadać się nie sposób...
— Czemuż się pan tak o nich pogardliwie wyrażasz?... czyż oni obowiązani rozumieć po polsku?...
— Ano... to już taka natura moja... Rżnę, mości dobrodzieju, prawdę każdemu w oczy... Gdyby wołami nie byli, to by po polsku rozumieli, widząc zwłaszcza, z kim do czynienia mają... Umyślnie na to ubrałem się w kontusz i przyczepiłem sobie karabelę...
Lech zmiarkował, że dyskusya z tym obywatelem nie doprowadziłaby do niczego. Zamiast mu przeto objekcye jakoweś czynić, powtórzył echowym sposobem słowa jego:
— Ubrałeś się pan w kontusz i przyczepiłeś sobie karabelę umyślnie...
— A tak... o tak... — podchwycił kontuszowiec. U nas, panie, to rzecz zakazana, zabroniona, a!... niech Pan Bóg broni... To téż — tu głos zniżył — wyjechałem za granicę, kazałem sobie strój polski w Krakowie sporządzić, a że w Krakowie szpiegów moskiewskich pełno, kropnąłem się aż tu i oto, widzisz mnie pan dobrodziej... A co?... Jak mnie pan dobrodziej widzisz, takżem się kazał odfotografować... i od fotografa ruszyłem wprost na statek i przyjechałem tu... Umrę przynajmniéj z tem wspomnieniem, żem miał strój staropolski na grzbiecie...
Wyrazy ostatnie wymówił z rozrzewnieniem, które Lecha tknęło. Domyślił się, że ma przed sobą stare dziecko. Miał już przycinek na ustach, ale się z nim wstrzymał — zapytał:
— Więceś pan z Krakowa wprost do Rapperschwylu zmierzał?...
Strona:PL Lech-Czech-Rus (Zygmunt Miłkowski, 1878).djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.