Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/118

Ta strona została przepisana.

— Pani zemdlała... cuciłem...
Opiekun spojrzał badawczo na Wołoducha i wolno powiedział:
— Tak, i u nas w redakcyi był ten wypadek... Ale tam jest Tomasz i wszystko, co potrzeba, przytem redakcya, lokal publiczny... Tu zaś, panie Wołoduch, to... to — prywata!
Rzekłszy to wolnym i twardym głosem, spojrzał w binokle Amfitryniuszowi, zabrał nieprzytomną purchawkę i wyszedł.
Na ruch i turkot powozu ocknęła się.
— Ja nie chcę... — szepnęła jakby w gorączce — ...Ach, uciec stąd... daleko od ogółu, od sztuki, od sławy...
Opiekun nachylił się, bezradny, zły na siebie za niedozór i niewiedzący, czem ukoić jej szept bólu i skargi.
— Zdeptana!...
No, no, dziecko... Przejedziemy zaraz... napijesz się feljetonu...
— Ach, nie chcę, nie chcę — rzuciła się purchawka, i, mimo osłabienia, ledwie nie wyskoczyła z powozu. — Dajcie mi umrzeć!...
— Dziecko!... nie mów o śmierci. Jeżeli chcesz, zawiozę cię na wieś, posadzimy cię w ogrodzie...
— Ach, tak!...