— Kochana mamo, kto wszystko rozumie, ten wszystko wybacza.
To odrazu uspokoiło jej niezrozumiałe dla mnie skrupuły. Musnęła mię czule, dodając:
— Oj, ty pieszczotko! Masz rozumku tyle, że i dla słoniaby wystarczyło.
— To dziedziczne, kochana mamusiu — odparłam z przymileniem.
— Tak, dziedziczność... Tłómaczył mi coś o tem pewien młody, do szkół uczęszczający Karaluch, ale co? — zupełnie nie pamiętam, jak cię kocham.
Rzekłszy to, mama stłumiła ziewnięcie, wygładziła nóżkami skrzydełka i pofrunęła do Kantarydy. Westchnęłam. Już to wogóle nasze mamy nie odznaczają się wykształceniem, i my, córki, często musimy się za nie rumienić. Z przykrością to wyznaję. Za to na punkcie savoir vivre’u są niezrównane. Dała tego dowód i moja mama w chwili, o której właśnie chcę mówić.
Jest to chwila, która nas, młode muszątka, przyprawia o falowanie krwi gorętsze, chwila, o której mamy nasze gawędzą tajemniczym półbrzękiem i porozumiewają się znacząco‑figlarnemi spojrzeniami. Te półbrzęki, te spojrzenia zagadkowe i półuśmiechy, pełne tajemniczej ważności, stanowią dla nas niewidzialną zasłonę, która działa na wyobraźnię nader pobudzająco, drażni
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/15
Ta strona została przepisana.