Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Ale, żeby sprawiedliwości stało się zadość, zetnijmy skazanego in efffigie... Tak, in efffigie!... Proszę panów na ustęp!...
Wszyscy znów i śpiesznie poszliśmy na osobność i jednozgodnie wniosek przewodniczącego przyjęliśmy. Gdyśmy wrócili z uchwalą, przewodniczący kazał woźnemi przynieść effigiem.
— Kiedy śklepy ze »figamy« zamknięte, psze pa... sądu.
Prawda. Gdyśmy nad tą niespodzianką myśleli, naraz jeden z przeciętych — geniusz, który się pomiędzy nas zamieszał i któregośmy nie zauważyli byli, jak to się zazwyczaj z tymi geniuszami zdarza, o ile nie wyróżni ich sama opaczność — jeden z nas tedy potężnem uderzeniem ramienia odkruszył kawał muru sądowego i nożem stołowym dziabiąc, w kilka chwil effigiem wykonał. Była to rzeźba, wyobrażająca skazanego, jak klęczy w dziennej swej tualecie, więc bez »niewymownych« i jak trzyma już głowę na pniaku dla ścięcia onej. Podobieństwo skazańca ogólne i w szczegółach było tak niewymowne, wyraz agonii i męki przedściętnej był tak nieprzeciętnie uderzający, że dalibóg chciało się zawołać:
— A jednak ta sztuka to jest, panie łaskawy, hm!...
Geniusz z rękami w kieszeniach (już!...) i z uśmie-