chem zarozumiałym (już!...) wręczył przewodniczącemu dzieło. Przewodniczący spojrzał dobrym, wszechogarniającym wzrokiem na wyłom w ścianie i rzekł:
— Przeciętni! Stawiam oto przed wami effigiem odmieńca... Czy odmieniec poznaje swoje effigies?...
— Wspaniale! Wybornie!
— A więc cię ścinamy w tem, czem obrażałeś przeciętność... W wyobrażeniu cię ścinamy... w wyobraźni... w sztuce... Karzemy cię w tem, czem grzeszyłeś... co kochałeś... Karzemy cię w tem, co kochasz... Czy kochasz, Franku, sztukę?...
— Nieskończenie!
— Otóż więc...
— Ściąć tę sztukę! — wrzasnęliśmy, kończąc.
Ale kiedy woźny Walenty z nożem stołowym podszedł i już się był zamierzył, nagle w samym przewodniczącym, co było do przewidywania najmniej, drgnęło hartowne, przy rozpatrywaniu win wystałych ustalone serce. Ruchem Jehowy na górze Moria wstrzymał rękę Walentego i statecznym jeszcze, ale już ku lekkoduszności pochylonym głosem rzekł:
— Niech żyje effigies!
A nas ta lekkoduszność w wir oszołomienia popchnęła. Czuliśmy potrzebę szumu, głosów, krzyków nieprzekrzyczanych, niewygłoszonych, niewyszumianych.
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/169
Ta strona została przepisana.