Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/17

Ta strona została przepisana.

łażąc po sufitach, lub dla odmiany, pośród kwiatów zastawy stołowej. Mama zapoznawała mnie z wybitniejszemi osobistościami naszej arystokracyi.
— O, patrz, to jest hrabia Bzyk, zawołany gracz w chowanego! Nie daje ludziom spać, wciąż się za nim upędzają, ale nie mogą złapać, i zamiast niego mszczą się na kim innym. Tam oto młody baron Zyzyzyd, bogacz, ma brzuch świecący ze złota. Tam na półmisku siedzi kilka Much z naszego rodu, szlacheckich: buńczuczne to, hałaśliwe, śmiałe, bez przytomności, i umieją uciekać, aż miło; do samiczek skorzy, ale trzeba ich trzymać zdaleka, bo zbyt rubaszni. A tam znów na ścianie, o! — poruszył się — cienki, subtelny Komar: w pokoju gości rzadko, bo jest tenorem, i to dla niego zamałe pole; częściej bawi u wód, gdyż lubi publiczność; strzeż się go, bo to bałamut i krwiożłop.
— Ach! — zawołałam i najuważniej zaczęłam się Komarowi przyglądać. Siedział teraz już na szybie okiennej i zdawał się, zachwycony światem, marzyć. Ryjek miał długi i cienki... Czasem od szyby odlatywał i, kręcąc się po pokoju, cicho i subtelnie brzęczał: »Chcęęę krwiii! chcęęę krwiii!« Pragnienie to było tak silne, tak namiętnie zaakcentowane, że chciałoby się je zaspokoić zaraz, natychmiast, ale...
— Tam znów — patrz przecież! — trąciła mnie