siostrze, twierdząc, że sam na siebie zapracować potrafi. W tem, jak widzicie, dał dowód wielkiej zarozumiałości.
Wogóle, w stosunkach z ludźmi był szorstki, brutalny.
Nie powiedział nikomu żadnej grzeczności. A przecież to tak niewiele kosztuje, a zjednywa serca!
— Co ja się mam kłaniać tym błaznom? — mówił.
I rzeczywiście nie kłaniał się.
To też marny los zgotował sobie.
Żył sam, opuszczony. Nie miał ani żony, któraby pytała go: »Mój drogi mężusiu, czy mi do twarzy w tym nowym staniku?« A to tak miło, gdy żona zapytuje, czy jej co do twarzy! Nie miał ani teściowej, któraby mówiła: »Mój panie, moja córka ma czerwoną żyłkę na oku, czyżby płakała!?« Nie miał też ani synka takiego malutkiego, co wybiega naprzeciw, gdy wracacie do domu, gramoli się na kolana, chwyta malutkiemi rączkami za wąsy, albo raptem wykrzykuje: »Daduzu, ja chce nedzwedza!« Tak, tak, kochane dziateczki — nic z tego wszystkiego nie miał Jasiek — niecnota.
Jak żył, tak też i umierał, sam. Za trumną nie szedł nikt, tylko jeden policyant podprowadził ją do końca ulicy; zresztą miał inny pilny interes na rogu.
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/215
Ta strona została przepisana.