Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/230

Ta strona została przepisana.

wścibską osobistością, z którą należy bój toczyć. Rzucał się na wroga, obejmował go pazurkami, niby gałązkę, i dzióbał z wielkim piskiem wojennym. Trwało to dopóty, póki nie dostrzegł związku człowieka z palcem, i nie uświadomił sobie, że ostatni jest tylko ślepem narzędziem ludzkiej bezmyślności. Odtąd przestała go podniecać ta komedya.
W pierwszych dniach swego pobytu więziennego, pobudzany tęsknotą i żalem, śpiewywał:

Ti‑ti‑ti,
ti‑ti,
ti...

Śpiew ten rodził się w nim jako przypomnienie dalekie, i śpiewem tym Ptak o coś jakoby wołał. Ale wkrótce, znużony daremnością wołania i jednostajnem życiem w zamknięciu, przestał śpiewać i osowiał.
Staruszka, posądzając go o nostalgię samczą, politowaniem wiedziona, i ze względów hygieniczno­‑moralnych, wpuściła mu do klatki pożyczoną od sąsiada samiczkę. Lecz Ptak wobec niej zachował się nietylko że obojętnie, ale nawet szorstko. Wydziobał jej kupkę piór, podrapał, i nastroszony, jak mały żółty jeżyk, długo i zabójczo patrzał na nią, wciśniętą w kąt jego drucianego mieszkania, aż ją stamtąd wydobyła Staruszka.