.....Wychodzę na ganek. Tam, poza gęstwiną kalin, bzów i sumaków, wystrzela w górę potężna lipa — ozdoba sadu. Rozpostarła dwa konary, niby ramiona, i chce objąć zachodzące słońce, które zwolna, jakby z żalem, chowa się za krawędź lasu, rzucając na niebo parę ostatnich smug purpurowych...
Cisza taka... Od stodół dolatuje skrzyp wrzeciądz. To gumienny zamyka podwórze, zamyka i pobrzękuje kluczami...
Brnę po rosie do »wody«, jak tu nazywają stawy. Księżyc wypłynął wielki, srebrny, i oświetla mi ścieżkę.
Niema w okolicy większych nad tutejsze stawów. Jeden z nich — główny, łączy się z dwoma innemi przez gardziele, zarosłe oczeretami, sitowiem i tatarakiem. Stawy utworzyła rzeka, która teraz ot pełznie jak żmija zdradliwa, pełznie, a z boków jej kłębią się mgły i opary białe...
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/249
Ta strona została przepisana.