Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/251

Ta strona została przepisana.

manie chłopskiej i siwej czapie barankowej; przednio miele zboże i również dobrze miele językiem — trochę z dworska. Przestając mówić, szpuntuje usta fajką, którą ćmi zawzięcie, choć innym na młynie palić zabrania. Oczywiście powoduje się zazdrością, bo młyn swój kocha, a w sprawach miłości cenimy wyłączność pewnych przywilejów. Spluwa po mistrzowsku, przez zęby.
Młynarczyk Grzela krząta się, przesuwając jakieś worki. Na pomoście, zwiesiwszy nogi nad wodą, siedzi krewniak Andrzeja — Wicek. Chłopak ten widocznie coś cierpi, bo zamyślony wiecznie, a duszę schował tak głęboko, że w oczach mu jej nie widać.
— Dlaczego wasz Wicek zawsze taki nieswój? — zwróciłem się do Andrzeja.
— Et!... — młynarz machnął ręką i strzyknął przez zęby w sam środek dyla — bo i prawda, że nie swój, ino kobity, co go otumaniła... Wicek, ciemięgo, ocknij się, mało to masz dziewuch?...
Ale Wicek milczy, jak pień. Majda nogami w zamyśleniu i posępnie spoziera na fale, co z szumem podlatują i chlupocą pod kołem.
Siadam na okrąglaku i patrzę na staw...
Z zarośli nadbrzeżnych zerwał się wietrzyk i dmuchnął zwilgłym zapachem tataraku i mokrej rzęsy wyciągniętej za dnia siecią. Od czasu do czasu wyrzuci