dzialną siłą, w nurt się pogrążały. Ma być też dziwna tam woda: czasem ciepła, to raptem jakiś prąd zimny ją przerznie...
— Nie wiecie, Andrzeju, co to za babina włóczy się tu i w staw rzuca pieniądze?
— A... to pewnie pan mówi o tej waryatce starej — to matka Czerwonego Franka.
Ponieważ objaśnienie to nie było zbyt wyczerpującem, miałem zapytać o tego czerwonego Franka, gdy wtem Grzela zakrada się z tyłu Wicka i raptem, udając, że go chce zepchnąć do wody, chwyta za ramiona i huka mu nad uchem: »hula na wodę!«.
— Grzela pójdziesz ty... — odwarkuje Wicek, ale jakoś flegmatycznie, jak gdyby widmo niebezpieczeństwa, co nagle zajrzy w oczy, nie bardzo go przerażało.
— Nie żartuj ta, chłopaki, z takich psich figlów już niejeden kark skręcił.
Do tej uwagi ogólnej, Andrzej dodaje Grzeli parę szczegółowszych kuksańców, poczem siada w wielką powagą. Chwilę milczymy. Młynarz pociągnął z cybucha, spojrzał na księżyc i oświadcza, że należy spodziewać się na jutro deszczu.
Powietrze przepełniają ciepłe opary, nasiąknięte aromatem pól i łąk kwiecistych. W oddali spoczywa cicha wioska, tylko w jednej chacie, na skraju połyskuje
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/253
Ta strona została przepisana.