w oknie światełko czerwone... Coś zadudniło na mostku... to konie pędzą na wyżerkę nocną. Przeleciały i znowu cicho, jeno wnętrze młyna klekoce gadatliwie.
— Andrzeju, co to za Czerwony Franek — ponowiłem pytanie.
— E, to stara historya... też z psich figlów.
— Opowiedzcie mi, mój Andrzeju?
— Ano... Grzela biegajno zobacz, czy dobrze odsypuje... Z tym Frankiem to tak było... A nie zaprusz tam ognia, Grzelaaa!
Poszedł młynarczyk, Andrzej zaś poprawił się na pniaku i, patrząc w dal księżycową, tak zaczyna przy jednostajnem wtórowaniu warkotu młyńskiego.
— Będzie temu, żeby nie zełgać, lat ze trzy, jak przywędrował tu jakiś obieżyświat, Bóg jego wie — zkąd. Na imię mu było Franek, ale we wsi wołali na niego »Czerwony Franek«, bo miał ci czuprynę jak ta krew, a ślepie to jak sam dyabeł. Siedział on Franek pod lasem, z matką, a miłował ci tę matkę, jak... Leśnika raz pojuszył, że o chróśniak ją terpał... O ojcu różnie powiadali ludzie, osobliwie baby: wszystkiego się wywiedzą, wszystko spenetrują. Siądą se na przyzbie i sep, sep, sep... ot, babskie nasienie. (Tu Andrzej pociągnął
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/254
Ta strona została przepisana.