Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/261

Ta strona została przepisana.

jak nie zakręci — tylko mu czerwoną głowę widać... — »Trzymaj się« — krzyknął jeden fornal... Nasłuchujem, patrzym... Kumosiński aże zsunął się z burty. Jedno raz Franek wyskoczył tak do pasa i woła: »Ratujta, chłopy!« Myślim przekpiwa pewnie... I gdzie tu kogo ratować?... A on znowuż: »Ratujta, ludzie!«... Ale gdzie tu ratować? Łódki niema, nic niema... Jeden na drugiego patrzy. Ja pływać — ani weź, tamci kiepsko. Oglądamy się za Opilskim, a Opilski gdzieś zemknął — Judasz... Jeszcze raz krzyknął Franek, ale już słabo, raz jeszcze nim wyrzuciło i tyleśmy go widzieli...
Wicek przysiada się bliżej. Wsparł na kolanach łokcie, objął twarz dłońmi i słucha chciwie. Grzela chrapie na worach pod ścianą. Andrzej tak kończy:
— Potem, to i bosakami go sięgalim. Pięć bosaków powiązalim, ale gdzietam!... Oplątało go na dnie, widać. Przepytywalim rybaków z dołu, czy gdzie nie wypłynął. Ale gdzie zaś... Jak kamień w wodę... Jeden z fornali, co jeździł drugiego dnia po drwa do lasu, idzie do matki: »Wasz — mówi — Franek utopił się«. A w starej, pono, zaraz coś jakby pękło. Nawet nie zapłakała. »Utopił się — mówi — a to dobrze... Gdzie powiadacie?« — »A w Czarnej Topieli« — mówi fornal, bo potem opowiadał. Wyszła ci ona z chaty, zostawiła drzwi na oścież. »A zamknijcie, matko« — mówi fornal.