Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/279

Ta strona została przepisana.

Chłopiec, słuchając niby a nie słysząc, naraz wstał, spojrzał na wodę, i porwawszy zawiniątko, cwałem pobiegł w stronę mostu.
— Może to złodziej — ktoś zauważył, jakiś sceptyk widocznie.
Wśród ciszy ogólnej zabiera głos wyrostek z wędką, gestykulując:
— Psiekrwie berliniarze!... Koło pyska im płynął... Żeby co byli rzucili, pomorki!... Żeby ich sflażyło!
— Mój Boże, jakie tyż to ludzie som — oburza się jakaś babina o skrzepłej twarzy.
— O, tam ostatni raz go wyrzuciło — objaśnia ktoś z tłumu. I setki oczów wlepiają się w to miejsce na wodzie, jak gdyby właśnie ten punkt czemkolwiek różnił się od innych. Tak samo fala wdzięczy się tam do słońca, grzbiet wygina szklisty i mknie dalej, pluszcząc.
— Wicek, długo tyż może być taki topielec pod wodą?
— Kto je wi — odpowiada Wicek i dodaje: — Żółć pęknie, to go wyrzuci.
Rozmawiający postali tak w milczeniu, wpatrzeni w wodę, niby w oczekiwaniu jakichś objaśnień od niej. Wszakże niedługo wyrwały ich z zadumy jakieś sprawy osobiste.