Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/280

Ta strona została przepisana.

— Dał co stary?
— Ale, chorobę w bok... Chodzi, będziesz tu stoić i gapy łapać?
I poszli.
Owdzie kobiecina o siwych, suchych oczach, o smagłej cerze jak jesienny liść dębu, mówi niby i niby śpiewa, nie zwracając się do nikogo wyłącznie.
— Masz kąpanie, synalku, masz. Tak tyż i mój. Jakby dziś... Pójdę, mamo, pójdę. A to idź, mówię. Tak tyż i poszedł, robak... Czternaście lat już miałby... Tu noc prawie, lecę’ć ja nad wodę, chcę go sprać, a on, robak, zimniutenki leży... Nie rychło go wyjeni, nie rychło... Oj, ryczałam ci ja, ryczałam... Wola Boska...
Terminator jakiś, czy bodaj sam czeladnik, stojący najbliżej, odzywa się:
— Zawsze to woda wodą. Trzy razym się topił, a żyję, jak mnie pani widzisz. Pływać pływam, ale trzymam się od wody zdaleka. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Co ja się mam popisywać?... Wypadki chodzą po ludziach.
To mówiąc, utopił ręce w kieszeniach, wywinął młynka na pięcie i stanął tyłem do wody. Widać szarpnęło nim tak obrotowo przeświadczenie o własnej roztropności.