Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/286

Ta strona została przepisana.

Teraz kozik zamknął, schował, zdjął czapkę, przytknął otwór fujarki do ust i zagrał. Wypuścił jeden akord próbny. Dobrze gra. Znowu przywarł się do niej, jak do ust dziewczyny, i gra.
Wierzba, która z bólem przyglądała się odcięciu sobie gałązki, teraz zapomina o świeżej ranie, drży listkami i słucha. I rany nie czuje, i o wichrze jesiennym nie pamięta, o wichrze, który liście z niej darł jak włosy, i o śnieżycach zapomniała, kiedy to kulić się i skrzypieć ziąb ją zmuszał. Wszystko złe minęło. Gra. To ona gra — jej rodzona latorośl. Niedawno wić słabiutka, pręt chwiejny, łodyżka... i skąd jej to granie?... Skąd w niej te brzmienia przeciągłe, tęskliwe?... Czyż to wiosna, która była w niej zaklęta i śpiąca, budzi się teraz i wyfruwa ze śpiewem?... Pod korą latorośli, w wilgotnej, słodkiej miazdze, obejmując twardą biel młodzieńczą, spała wiosna... Walek zrobił jej otwór, wyzwolił z pod kory. Wyfrunęła i gra. To nie Walek gra, to ona sama — wiosna. Lecą dźwięki urywane... To płyną faliście, długo... To jeden ton wyłania się, bije ku górze, albo rozpływa się w przyziemnych nad trawami drganiach. Tam za borem, za borem... odzywa się echo nut uciekających już, podczas gdy nowe, świeżo wydmuchnięte z fujarki biegną jeszcze pełne i głośne za bór, za bór...
Słuchają wierzby, skupiły się i, zazdrosne, zwieszają