i ze mnie się wydziera, i jak z rozprutym brzuszkiem, choć z całkowitą świadomością, padam na ziemię.
Tu dopiero zaczyna się bolesna agonia, nieuchronna snadź przy zaniku osobniczym. Wlokę się jak glista po źdźbłach trawy, chłód mnie ogarnia i tęsknota do spoczynku... Nie mogę fruwać... Dawniej przestrzeń była dla mnie rozkoszą, teraz przygniata, męczy... Od jednej trawy do drugiej tak daleko!... I nikt mi już nie zaradzi! Wzywam w duchu o ratunek i widzę, że on niepodobny. Wzmożona świadomość pożąda istnienia tem rozpaczliwiej, że widzi jego niepodobieństwo... A jednak coś mi szepce jeszcze ostatnią pociechę, najlepszą: czyż nie wszystko jedno — śmierć lub życie takiej, jak ja, muszki? czyż nie wszystko jedno dla mnie — żyć lub nie żyć?... a jeżeli to wszystko jedno, więc jeżeli się życie kończy, to musi kończyć się i niebyt, i znów może, nieskończoność przebywszy, wskrzesnę do nowego jakiegoś bytu lepszego.
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/29
Ta strona została przepisana.