Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Tak było i z purchawką. Jeszcze wczoraj, w dziewiczości nietkniętej, leżała na wydzierżawionem sadownikowi łożu z traw, a dziś pudrem z otrąb pokalana, zaczęła okres dziejów nadprzyrodzonych i bajecznych.
Gdy pudło z nią przybyło do redakcyi, odpakowaniem go zajął się naczelny wywiadowca, czyli wybadywacz tajemnic osobistych gwoli ich publicznemu ogłaszaniu. Z wyrazem ogólnie przejętej uprzejmości, rozlanej na jego ciepłych licach, wywiadywacz otworzył pudełko, dopomógł purchawce wygrzebać się z otrąb, a gdy już okrągła i biała jej postać wyłoniła się w całej swojej nagości wiejskiej, otrzepał ją grzecznie i rzekł:
— Proszę siadać, pani będzie łaskawa... Czem mogę służyć? Może czarnej kawki? Tomasz!...
— Nie, dziękuję — rzekła purchawka z wysiłkiem. — Nieco wody, jeśli łaska, ale przegnojonej.
— Tomasz! — powtórzył sylf — skocz­‑no do pana Miłoskrobskiego po jutrzejszy feljeton o sztuce.
Woźny wybiegł szybko, ale wrócił powoli, stąpając noga za nogą, ponieważ niósł naczynie pełne feljetonu, który jeśliby rozlał, musiałby czyścić podłogę własnym nakładem.
— Podaj pani — rzekł »wybadywer«.
— A jakże »toto« pani będzie piła? — zagadnął Tomasz.