Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/86

Ta strona została przepisana.

i innych — powychodziły dnie i zaczęły tańczyć jakiś waryacki, niecodzienny balet.
Purchawka, jako należąca do rzadkiej rodziny nieśpiących, czuwała, bo chociażby nawet była do snu najpodatliwsza, to sensacyjność dziewicy z rybim ogonem, któraby mogła i nieżywego ze snu otrzeźwić, podniecała ją do gapiostwa. Tak czy owak, purchawka, z otwartemi jak najszerzej oczyma, wpatrywała się w bajeczne dla niej widowisko.
Wszystkie dni, pomimo ciągłych, rannych i wieczornych utarczek redakcyi z indywidualizmem, były odziane w odrębność charakteru, zachowania się i wyglądu zewnętrznego.
Poniedziałki — dni wałkoniowate, ociężałe po niedzielnem nad­‑użyciu, posiniaczone, z powybijanemi zębami, z pooranym nosem, o zapłyniętych trunkiem oczach, i wysusfalonym przyodziewku roboczym. Gęsto i flegmisto charkały. Niektóre gnębiła czkawka, a jeszcze inne wymiotowały flakami z ćwikłą i z pomarańczą.
— Spadłe z drzewa, gnijące owoce — pomyślała purchawka, odrywając od nich wzrok i gapiąc się dalej.
Wtorki — dni zdecydowanego czynu pożytkowościowego; dźwigały na krzepkich barkach »młot pracy«, w tańcu nim groźne czyniąc wywijasy. Naprężone były i naładowane energią do tego stopnia, że niektóre aż