Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/93

Ta strona została przepisana.

dotąd — życiem w takie nadzwyczajności zasobnem, jak dziewica z rybiem przedłużeniem ogonowej chrząstki.
— Rrrrrrrrond! — krzyczeli odświętni wodzirejowie. — Tour de joiors! — A demain! — Travaillez! — Journaillez! — Avancez! — Saluez vos patrons! — Aboyez contre la lune! — Taisez­‑vous! — A deux pattes!...
Brzęczały szyby, turkot dolatywał z ulic, huczały maszyny rotacyjne... A niekiedy wszystko cichło. Wówczas wielki redakcyjny czasomierz z wyrachowaną tendencyą i taktem cykał: tek­‑tak! tek­‑tak! tek­‑tak!
Fantasmagorya ta, ku zachwytowi purchawki, trwała w najlepsze, gdy wtem, w przestrzeni zaokiennej rozległ się donośny, rozkazujący gwizd jeden, drugi, trzeci... dziesiąty... a w gwiździe tym najwyraźniej słychać było wyraz: s‑iiiiiii­‑ła!
I musiało zawierać to gwizdane hasło jakąś potęgę, skoro na wrzask jego ostrego wycia, rozpląsany, rozkołowany balet, nagle, jak gdyby go przekłuto, zamarł, oddał powietrzu redakcyjnemu tchnienie i wrócił do swoich służbowych w kalendarzu przeznaczeń.
Na mieście było już widno. Turkot wzmógł się. Gwizdały fabryki... Purchawka widziała przez okno, jak w zasusfalonych, obwarzankowato zwisających ubraniach szły gromadkami niewyspane, gorączkowo śpieszące się, ze sterczącemi w kieszeniach lub niesionemi blaszan-