ruchliwszy członek redakcyi, pan Ogółoduch. Ale ten postąpił z purchawką jeszcze osobiściej.
— Co pani sądzi o szczęściu? — spytał między innemi, patrząc z pod oka na jej białe wypukłości.
— Czy ja wiem? — rzekła zmęczonym głosem wieśniaczka — może... być na wsi i leżeć pod krzakiem, albo w trawie zielonej...
— Hm, hm?... A obowiązki? a zadania? a potrzeby społeczne?... Oj, pstro w główce, pstro!...
— Ach, dobry panie, ja tak mało mam potrzeb społecznych... Ani męża nie mam, ani owoców, ani...
— Ale masz — tu Ogółoduch zniżył głos do szeptu — masz taką białość, która... która jest potrzebą ogólną i warto ją spotrzebować...
To mówiąc, tak jakoś znienacka i ogólnie schwycił purchawkę za białość, że aż z oburzenia, wstydu i strachu krzyknęła i zemdlała.
W redakcyi zrobił się zamęt. Wszyscy dyskretni poplecznicy, którzy powychodzili byli z pokoju, przybiegli, a w ich liczbie Tomasz, najprzytomniejszy, bo z feljetonem. Feljeton był tym razem niedzielny, silniej działający, i w jakiejś butelce z nalepioną etykietą: »strach na wróble, przeszkadzające korzystać ze smacznych i pożywnych owoców«. Prócz feljetonu, Tomasz dźwigał (i wlókł częściowo) ów przyrząd hydrauliczny,
Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/98
Ta strona została przepisana.