Po raz pierwszy znaleźli się sami. On siedział przy boku rozkwitającego dziewczęcia na ławce ogrodowej i milczał. Oboje wiedzieli o tem, że się kochają, ale miłość ta była jakby tylko serdeczną ich tajemnicą między nimi. Nie mówili o niej wcale, a tylko zamieniali z sobą od czasu do czasu wymowne spojrzenie.
I on był jeszcze bardzo młody — i wyglądał wobec dziewczyny jak paź. Jej życzliwość i sympatya, wiele mówiące spojrzenie onieśmielały go. Miłość bowiem jest w jego wieku służbą rycerza, śpiewem trubadura, łańcuchem, który dźwiga — niewolnik bez szemrania. Nie wiedząc o tem sam, że każdej chwili gotów byłby nadstawić grzbietu jako podnóżka dla swojej władczyni, wpatrzył się w dal, w jeden jakiś punkt, jakby tam szukał czegoś, coby rozjaśniło jego niewytłómaczoną tęsknotę.
Przyroda uśmiechała się ku niemu z całą okazałością pierwszych dni jesieni. Liście jeszcze nie żółkły. Na dosłonecznej ścianie dworu szlacheckiego dojrzewały rzęśne winogrona i pod nadmiarem owoców wyginały się gałęzie drzew ogrodu. W dali drżały i złociły się na ścierniskach potoki słonecznych promieni, rozlewały się falami po drzewach parku, czepiały się astrów na klombach słoneczników i georginii przed pałacykiem. Błękitu niebieskiego nie plamiła ani jedna chmurka. Jak baldachim rozpościerał się on nad cudnie piękną okolicą, zamkniętą na horyzoncie rąbkiem lasu jodłowego, czyniąc wymarzone zacisze, uroczysko do rajów wymarzonych podobne.
Dziewczyna tego lata dopiero zaczęła nosić długą suknię. Smukła, powiewna jej postać w bieli przypominała lilię; na twarzyczce, o szlachetnych rysach, igrał