Strona:PL Leopold von Sacher-Masoch - Demoniczne kobiety.djvu/23

Ta strona została przepisana.

waną murzyńską dalej i podróżował kilka dni przez dzikie zupełnie okolice, które wesołych myśli bynajmniej nie budziły. Droga bowiem prowadziła przez nieprzejrzane prerye, porosłe bujną, wysoką, trawą, potem przez wspaniałe, dziewicze prawie lasy, przez rzeki biegnące z hukiem do oceanu. Na ich nizinach wypasały się całe stada dzikich zwierząt, a bliżej brzegu wygrzewały się do słońca potworne krokodyle. Tu i ówdzie pięły się zrzadka palmy, wysoko pod ciemnobłękitny firmament, to znowu zamykały widnokrąg łańcuchy gór wapiennych, a na ich stokach, białych jak marmur, odbijało się słońce, siejąc oślepiający blask, tam wreszcie ukazywały się przed oczyma łagodne, faliste wzgórza. Od czasu do czasu przeciągał gorący wiatr po spalonych od słońca zaroślach i krzakach, a rzadko tylko zabłądził skądś od morza łagodny, wilgotny wiew, którym odetchnąć było można swobodniej.
Najbliższym celem podróży Binga było miasto, w którem rezydował teść Timba Mungola. Tę prawdziwie afrykańską rezydencyę można było bez przesady nazwać »czarnem miastem«, gdyż wszystko, co tu tylko widzieć było można, wyglądało, jakby wyjęte z komina. Domy były czarne, ludzie jakby wyrzeźbieni z hebanu, drogi wysypane sadzą zamiast żwirem, nawet krokodyle i wałęsające się hyjeny wyglądały, jakby dopieroco kąpały się w atramencie.
Bing zakwaterował się w oberży, należącej do króla, i udał się spiesznie do najbliższego szynku, gdzie czarne jak węgiel murzynki sprzedawały czarne wino palmowe i gdzie można było się napić wódki bananowej, podobno najlepszej w całej Afryce. Tu kazał sobie podać łupę z orzecha kokosowego, napełnionego winem i począł figlować z kelnerkami, które, uśmiechając się, ukazywały jedynie białe — co w tem mieście białego było — zęby.
Ugasiwszy pragnienie, zapłacił Bing za wino, rozdał napiwki (które niestety nawet w Afryce obowiązują) i udał się na przechadzkę. W najbliższym gaju bananowym wyciął sobie laseczkę i pogwizdując wesoło, puścił się brzegiem rzeki wolnym krokiem, jakby to było w wiedeńskim Praterze, albo w Łazienkach w Warszawie. Łagodny wietrzyk, szemrzący wśród traw i zarośli