W nocy z 17. na 18. października 1716 zajęczał trwożnie dzwon alarmowy i obudził mieszkańców ze snu. Na morzu szalała straszna burza, miotająca bałwanami o nadbrzeżne skały, na których stokach mieściły się ludzkie siedziby. Wicher gwizdał przeraźliwie po dachach i kominach tych malutkich chat i wzbudzał trwogę iście sądnego dnia.
Mężczyźni, obudziwszy się, biegli nad brzeg morski, oczekując tam łupu, jaki im mogło przynieść rozszalałe morze. Do nich przyłączyła się niebawem rosła, przystojna kobieta, w latach wyżej może, niż trzydziestu. Znali ją wszyscy, jako dumną i niedostępną wdowę która, mimo majątku i piękności, nie kwapiła się z wyjściem zamąż poraz drugi.
— Po coś tu przyszła, Lizo — zagadnął ją jeden z obecnych — nie masz swego majątku dosyć i łakomisz się na to, co nam, biedakom, morze przyniesie?
— Albo też wyszłaś tu z tą myślą, że morze przyniesie ci kawalera? — pytał drugi, uśmiechając się.
— Możliwe — odparła kobieta poważnie i odłączyła się od grupki, bo żarty i docinki chłopów docięły jej i poruszyły do żywa. Liza Grootjahn była wdową od lat kilku i przez ten czas niejednego kandydata odesłała z koszem. A jednak były chwile, w których czuła się bardzo samotna i opuszczona, mimo, że ceniła niezależność i wzdrygała się przed jarzmem, które widocznie za pierwszego małżeństwa nie było zbyt dogodne.
Gdyby jej jednak przyniosły fale morskie ukochanego, to rzecz nieco inna. Uważałaby go jako zdobycz, nabytą na swoją własność, tak samo, jak ci chłopi nabywają resztki rozbitego okrętu, paki i beczki, to znaczy, ów