Było to w konserwatoryum berlińskiem. Słuchałem wykładów Kullacksa z dziedziny historyi muzyki. Profesor wymienił nam pomiędzy innymi także Teodora Döhlera, mówiąc o nim nader serdecznie, chwaląc niepospolite zdolności jako pianisty, wirtuoza i kompozytora. Szczególnie unosił się nad jego utworami salonowymi i dwunastoma etude’ami. Nakoniec dodał tajemniczo:
— I przepadł bez wieści równie prędko, jak prędko się pojawił. Nikt nie wie, co się z nim stało.
W tej chwili mogłem wykrzyknąć: Ja wiem! Brakło mi jednak odwagi ku temu, cofnąłem się więc do kąta, mimo, że obecni mogli się z mego oblicza domyślić, iż znam tę ciekawą tajemnicę.
W jaki sposób przyszedłem w posiadanie tej oryginalnej tajemnicy o fantastycznym artyście i jego tragicznych losach?
Otóż dowiedziałem się raz, że pewna rodzina włoska poszukuje guwernera, Niemca. Umiejąc po włosku jako tako, zgłosiłem się. Oddawna bowiem pragnąłem zwiedzić kraj, gdzie złotożółte pomarańcze błyszczą na tle jesieni, a mirty i cyprysy dumają poważnie o pięknie swego kraju. Tam więc w ojczyźnie Rafaela i Rossiniego, pod błękitnem, pogodnem niebem, nad sinem, spokojnem morzem włoskiem, usłyszałem romantyczną historyę o muzyku niemieckim, która wśród tamtejszego włościaństwa prawie w legendę urosła.
∗ ∗
∗ |