zabalsamowanej przed sześciu tysiącami lat księżniczki egipskiej. Oczy jej przygasły, jak płomyk w dogorywającej lampie, a uśmiech, ongiś tak czarowny, przemienił się w coś groźnego i smutnego bez granic.
W przeciwstawieniu do niej, hrabia był uosobieniem uprzejmości, ona jednak nie miała nic dla niego prócz urywanych, opryskliwych półsłówek, giestów zdenerwowania, niechęci i spojrzeń, oznaczających nietajoną nienawiść.
A mimo to była to — jak się zwykle mówi — cnota chodząca. Nie można jej było zarzucić nawet najmniejszego błędu; nie mówiono o niej wcale, nie interesowano się nią, jakby wogóle nie istniała. Czasem, gdy wyszła na przechadzkę, podziwiano jej kosztowną toaletę, jej samej... nie raczył nikt zauważyć.
Widziałem ją raz w lasku, gdy jechała konno. Tańczyła na siodle, jak małpa na grzbiecie pudla. To już nie była ta, która budziła ongiś we mnie tyle podziwu, tyle zachwytu! Przepadło wszystko, minęło, utonęło w przeszłości, w pyle archiwalnym, jak statuy Canovy, obrazy Tycyana, jak elegie rzymskiego Göthego... Minęło wszystko bezpowrotnie!
∗ ∗
∗ |
W dwadzieścia lat później spotkałem hrabinę w pewnej miejscowości kąpielowej w Czechach. Była już wdową. Zmieniła się do tego stopnia, że jej poznać nie mogłem. Było to wieczorem na deptaku. Byłbym ją ominął, gdyby była się nie zatrzymała, i nie ozwała się do mnie:
— Co pan tu robi, zwaryowany człowieku? — zapytała mnie, śmiejąc się z mego zakłopotania, a właściwie zdziwienia. Odmłodniała zupełnie. Nikt nie byłby jej przypisywał więcej lat nad trzydzieści, a mimo to dźwigała na sobie już pełne cztery krzyżyki. Nabrała nieco tuszy, zaokrągliła się w liniach i była z pewnością piękniejsza, niż ongiś za czasów panieńskich. Ta sama natura bachantki, co pod wieczór kwieciem stroi swą głowę, została wyposażona we wszystkie wdzięki kobiety dojrzałej, pełnej piękna i niewysłowionego uroku. Piękną, owalną i świeżą twarzyczkę zdobił uśmiech więcej może niż czarowny, oczy nabrały blasku i życia. Postać cała wogóle posiadała w sobie coś majestatycznego, coś, co