Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/100

Ta strona została przepisana.

miast znak przyjaznej gotowości; serce wezbrało mu wdzięcznością.
— Pamięta pani, jakem tu był poprzednim razem, mówiłem... że nie umiem rozmawiać o książkach i... wogóle... bo nie wiem jak. No, od tej pory przemyślałem całą furę rozmaitych rzeczy. Chodziłem do czytelni, czytałem, ale te książki były najczęściej za mądre dla mojej głowy. Myślę, że możeby tak zacząć od samego początku. Nigdy nie miałem sposobności...
— Jeszczem był tycim, o, bąkiem, jakem już ciężko pracował, a od czasu tej czytelni, kiedy zacząłem czytać nowemi oczyma — i nowe książki także — skapowałem, że dawniej nie tom czytał, co trza było. Wie pani, te tam rozmaite książeczki, co się znajdują w kambuzach albo w portowych szynkach, to całkiem co innego niż książki w takim domu, jak ten. Więc uważa pani, ja przyzwyczajony byłem do tamtej paskudnej bibuły. A jednak wiem — nie dlatego mówię, żebym się chciał chwalić — że naprawdę byłem zawsze inny, niż wszyscy, z którymi żyłem, jak w stadzie. Nie powiadam, żebym był akurat lepszy, niż majtkowie, albo rzeźnicy — byłem kiedyś także i rzeźnikiem, uważa pani — ale tylko mówię, że zawsze lubiałem książki, czytałem wszystko, co w łapy wpadło i... no wogóle... myślałem jakoś inaczej.
— No, teraz dobrnąłem do grontu. Widzi pani, ja nigdy nie byłem w takim domu, jak ten. Kiedy tu przyszedłem tydzień temu, i zobaczyłem to wszy-