Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/102

Ta strona została przepisana.

nął, a ja nic, furt mogę. Jak już zacznę, to dzień i noc. Byle zacząć. Może pani myśli, że to bardzo głupio, że ja jestem taki śmiały i pytam panią o takie tam swoje kłopoty. Ja wiem, że właśnie pani nie powinienem się pytać. Ale... ja nie mam nikogo, cobym mógł spytać... chyba Artura... Ach tak, naprawdę, powinnem był spytać Artura!... Gdybym był...
Głos zamarł mu w gardle. Całe mocne postanowienie przeprowadzenia tej rozmowy runęło wskutek straszliwego przypuszczenia, że istotnie należało zapytać Artura i, że tak się niechcący ośmieszył. Ruth odpowiedziała nie odrazu. Zbyt zajęta była odcyfrowywaniem zająkliwej, naiwnej, niedołężnej przemowy i łączeniem jej z powagą i prostotą myśli, odzwierciadlonych na twarzy, w którą patrzała. W niczyich oczach nie widziała jeszcze takiej potęgi. Oto człowiek, który dokonać może wielkich rzeczy. Zapowiedź czytała już na jego twarzy. Trudno to jednak było pogodzić z mizernem niedołęstwem wypowiadanych myśli. Poza tem umysł Ruth był sam przez się tak żywy i skomplikowany, że nie umiała oceniać należycie prostoty. Mimo to, schwytała znamiona siły poprzez potykania się umysłu, szukającego omackiem własnej prawdy. Zdawało się, że to olbrzym, co rwie i targa wiążące go pęta. Kiedy wreszcie poczęła mówić, twarzyczkę jej opromieniała głęboka życzliwość.
— Pan sam rozumie, że przedewszystkiem potrzebne jest wykształcenie. Właściwie należałoby