Ruth przerwała, żeby odetchnąć i sprawdzić osiągnięte wrażenie. Twarz Martina wyrażała żywe zaciekawienie młodzieńczemi zmaganiami p. Butlera,
niemniej jednak pośród brwi wzbierała zmarszczka
protestu.
— Hm, zapewne, zapewne, niewesoło musiało
być nieborakowi. Cztery dolary tygodniowo! Jakże
to można żyć? No, szyku facet nie zadawał. Ja płacę obecnie pięć dolarów tygodniowo za utrzymanie, a upewniam panią, że niema się czem zachwycać. Tamten musiał żyć jak pies. Pożywienie jego...
— Gotował sobie sam na maszynce naftowej —
przerwała panna.
— Pożywienie jego musiało być gorsze niż pożywienie marynarzy najnędzniejszych statków dalekobieżnych, chociaż nie przypuszczałem dotychczas, żeby mogło istnieć coś jeszcze gorszego.
— Ale zato dzisiaj! Niech pan sobie wyobrazi! — zawołała entuzjastycznie. — Co za wspaniały dochód! Dawne braki i wyrzeczenia opłaciły się tysiąckrotnie!
Martin spojrzał ostro.
— Ręczę za jedno: — rzekł — pan Butler nie
jest dzisiaj ani trochę weselszy, niż dawniej. Tak
długo odżywiał się nędznie, że teraz, kiedy nastały
jego „lata tłuste“... żołądek ma już do niczego.
Oczy panienki spuściły się pod badawczym a zuchwałym wzrokiem.
— Założyłbym się, że cierpi na katar żołądka —
ciągnął wyzywająco Martin.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/116
Ta strona została przepisana.