nie — brzmiała odpowiedź — niezależnie od tego,
czy ostatecznie zostanie pan pisarzem, czy też nie.
Gruntowne wykształcenie niezbędne jest dla każdego zawodu; nie może być ono pobieżne, ani fragmentaryczne. Powinien pan systematycznie przejść
szkoły.
— Tak — zaczął, ale panienka przerwała, kończąc myśl.
— ...Rozumie się, może pan przytem pisać.
— Zmuszony będę pisać — zauważył chmurnie.
— Dlaczego? — spojrzała zdziwiona. Nie podobał jej się upór, z jakim Martin powracał do raz
powziętej myśli.
— Dlatego, że bez pisania nie będzie wogóle
szkoły, ani uniwersytetu. Muszę przecież z czegoś
żyć, kupować książki, ubranie, no... wogóle... wie
pani...
— Ach, zapomniałam, — uśmiechnęła się. —
Dlaczegóż nie urodził się pan kapitalistą?!
— Wolę mieć zdrowie i zdolności, — odrzekł, — gwiżdżę na flotę! Zarobię kapitał, jaki zechcę. Ale
tamto potrzebne mi jest, żeby dosięgnąć... — Niewiele brakowało, żeby wypalił „pani“, ale pomiarkował się w porę i wyrzekł niezręcznie: „swego celu“.
— Ach, na litość Boską, proszę nie mówić „gwiżdżę na flotę“! Cóż za żargon! Fi donc...
Chłopak zaczerwienił się i wyjąkał: — Racja,
zawsze bardzo proszę o każdą uwagę...
— Owszem, z przyjemnością — odrzekła nie-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/134
Ta strona została przepisana.