Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/143

Ta strona została przepisana.

— Hm, tak, „najszybciej idzie ten, kto idzie sam“ — zacytowała panianka.
— Lecz z Tobą, z Tobą szedłbym szybciei! — nieomal nie wyznał Martin.
Niespodziewanie wybłysła mu przed oczyma wizja bezmiernych światów, słonecznych przestrzeni, śródgwiezdnych pól, gdzie płynie obok dziewczyny z ramieniem wokoło jej kibici, z twarzą owianą bladem złotem jej włosów. W tej samej chwili uświadomił sobie całą nędzę mowy ludzkiej, całą niedołężność własnych słów. O Boże! gdybyż mógł tak władać słowem, aby ukazać Jej to, co sam widzi! Niby nóż ostrego bólu przeszył go skurcz straszliwego pragnienia. O! móc odmalować słowami wizje, co zapalały się i gasły niewyrażone w samotnem zwierciadle mózgu... Aa — oto jest! Nareszcie zdobył klucz tajemnicy! Przecież to właśnie, to właśnie czynią wielcy mistrzowie pióra! Oto dlaczego są genjuszami! Umieją wyrazić myśl, uczucie, obraz. Oto wszystko. Pies śpiący w słońcu skamle i poszczekuje, ale nie potrafi opowiedzieć, co mu się śniło i co kazało skamlać i poszczekiwać. Martin niejednokrotnie zapytywał sam siebie: czemże jestem? Teraz wie: owym psem, śpiącym wygodnie w cieple słońca.
Widywał przez sen piękne obrazy, poznawał szlachetne myśli, ale umiał tylko skamlać i poszczekiwać. Pora z tem skończyć! Dość spania. Zerwie się, otworzy oczy, będzie walczył i pracował, aż oczy przejrzą po człowieczemu, język się rozwiąże, a on