Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/144

Ta strona została przepisana.

sam — człowiek — potrafi podzielić z Ukochaną pełnię bogactw duszy. Hen, kiedyś, jacyś ludzie wynaleźli sztukę wyrażania się, ujarzmili słowo i rozkazali splotom wyrazów mówić więcej, niż zawiera suma ich pojedyńczych znaczeń. Dzisiaj, po latach, jego, Martina, wzruszało do głębi samo dostrzeżenie przebłysku tajemnicy i wznosiło znowu w słoneczne zaświaty, gnało na dalekie gwiaździste pola. Ocknął się raptownie, uderzony ciszą. Dostrzegł Ruth, przyglądającą mu się z wesołym uśmieszkiem w błękitnych oczach.
— Miałem wielką wizję — wymówił i na sam dźwięk tych słów mocno uderzyło mu serce. Skąd się wzięły? — Idealny wyraz przerwy, którą nagłe marzenie spowodowało w rozmowie? Dokonał się cud. Nigdy jeszcze równie dokładnie nie ujął Martin pojęcia. Te słowa zamykały istotnie treść. Dotychczas nie próbował sam, ale przecie byli tacy, co próbowali. Próbował Swinburne, i Tennyson, i Kipling, i wszyscy wielcy poeci. Martin pobiegł myślą do swego „Połowu pereł“. Nigdy nie kusił się o dokonanie rzeczy wielkiej: zaklęcia w słowo piękna, co płonęło w duszy. Odtąd będzie inaczej. Zaskoczyło go nagle piękno tematu jako takiego. I odrazu zabłysła zuchwała myśl: czemu nie miałby szlachetnym wierszem wyśpiewać piękna, jak czynili to wielcy poeci? Poznał przecie do głębi tajemnicę, rozkosz i niebiański cud miłości. Czemuż nie miałby śpiewać jej chwały? Śpiewali poeci — zaśpiewa on. Na Boga żywego!!