rech i pół, lecz wkrótce z żalem powrócił do pięciu. Najchętniej poświęciłby wszystkie godziny dnia jednemu ze swych ukochań. Z trudnością odrywał się od pisania dla nauki, z wysiłkiem porzucał naukę, żeby pójść do czytelni, całą silą woli odciągał sam siebie od pólek pełnych wiedzy, albo od stosu czasopism, kryjących tajemnicę powodzenia tylu pisarzy, którym udało się sprzedać swój towar; ciężko mu było przerywać pogawędkę z Ruth, wstawać i żegnać się. Lecz gonił przez ciemne ulice z możliwie największą szybkością, aby czemprędzej dopaść swoich książek i stracić jak najmniej czasu. Najtrudniej było jednak zamknąć fizykę i algebrę, odłożyć kajet, ołówek i zmrużyć do snu zmęczone oczy. Nienawidził myśli, iż trzeba przestać żyć nawet na czas tak krótki. Jedyną pociechą była mu pewność, że zawsze czeka nastawiony budzik. Straci więc tylko pięć godzin, a potem ostry dźwięk dzwonka wytrąci z niepamięci, i będzie można przeżyć jeszcze jeden wspaniały dziewiętnasto-godzinny dzień roboczy.
Mijały tygodnie, wyczerpywał się zapas pieniędzy — nowe zasiłki nie napływały. W miesiąc po wysłaniu serji opowiadań do redakcji „Towarzysza Młodzieży“ zwrócono mu rękopis ze słowami odmowy, sformułowanemi w sposób tak pełen taktu, iż Martin poczuł szczerą życzliwość dla redaktora. Nie poczuł tego bynajmniej dla redaktora „Przeglądu San Francisco“. Przeczekawszy jeszcze dwa tygodnie, Martin spróbował zaczepić go listownie.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/148
Ta strona została przepisana.