rając pot z twarzy czerwoną, rozparzoną dłonią. — Aleś mnie zmartwił! Płakać mi się chciało... Tyle
jest smutnych rzeczy na świecie, lepiej już słuchać
o szczęśliwych ludziach. Żeby się tak on z nią ożenił, no i wogóle... Co? Nie uważasz Mart? — nastawała nieśmiało. — Może to ja akurat tak czuję, bo
jestem zmęczona... No, ale twoja powiastka pomimo to śliczności. Akurat to słowo: prawdziwe śliczności! A gdzie ją sprzedasz?
— To już jest całkiem inna para kaloszy! — zaśmiał się Martin.
— Ale jeśli sprzedasz, to ile dostaniesz?
— O, ze sto dolarów. To najmniejsza cena za
takie rzeczy.
— Jej!... To już chyba sprzedasz!
— Łatwy grosz, co? — i dodał dumnie: — napisałem to w dwa dni. Pięćdziesiąt dolarów dziennie, nieźle?
Martin pragnął bardzo przeczytać swoje utwory
złotowłosej panience — lecz nie śmiał. Postanowił
więc czekać, aż kilka ukaże się w druku, wtedy Ruth
łatwiej zrozumie jego upór. Tymczasem nie przestawał pracować. Nigdy jeszcze jego namiętność
do przygód nie była mocniej podniecona, niż przy
tych odkrywczych wyprawach myśli. Nakupił mnóstwo książek z dziedziny fizyki i chemji i, nie zaniedbując algebry, przerabiał dowodzenia i zadania. Ćwiczenia laboratoryjne przyjmował na wiarę,
a intensywność jego wyobraźni i potężna zdolność
wizyjna umożliwiała mu widzenia reakcyi chemicz-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/151
Ta strona została przepisana.