Szybkość kolejnego jej odrzucania przez dobre pół
tuzina redakcyj szczerze zdziwiła niefortunnego autora. Pewnego razu odkrył istnienie Henleya, co
skusiło go do napisania na wzór „Nastrojów szpitalnych“ cyklu poezyj morskich. Były to proste,
niedługie wierszyki, pełne barwy, światła i romantycznej woni przygód. Nazwał je: „Liryki Morza“
i uważał za najlepszą rzecz, jaką stworzył. Cykl
zawierał trzydzieści oddzielnych wierszyków i wykończony został w przeciągu miesiąca, Martin bowiem pozwalał sobie codziennie na napisanie jednego, po wykonaniu całej naznaczonej na dany dzień
pracy, nawiasem mówiąc, równającej się chyba tygodniowej pracy niejednego z popularnych pisarzy.
Praca bowiem nie stanowiła dla Martina wysiłku.
Nie była wogóle pracą. Poprostu tylko nauczył się
mówić, więc cały przedziwny świat piękna, gromadzony latami poza murem niemych warg, wydostawał się teraz nazewnątrz, z potęgą dzikiego nurtu.
„Liryk Morza“ nie pokazał Martin nikomu, nawet redaktorom. Zresztą, stracił wiarę w tych ludzi.
Tym razem jednak nie brak wiary chronił go od
poddania „Liryk“ sądowi ludzkiemu. „Liryki“ wydawały się chłopcu piękne i krył je głęboko, aby
pewnego, odległego, przecudownego dnia podzielić
się nimi z Ruth. Tymczasem nosił je przy sobie
i odczytywał głośno, dopóki nie nauczył się napamięć. Przeżywał do końca każdą chwilę czasu czuwania i dalej żył niemi jeszcze podczas pięciu godzin snu, podświadomie splatając myśli i zdarzenia
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/153
Ta strona została przepisana.