Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/164

Ta strona została przepisana.

bia je z łatwością i zmienia zależnie od rodzaju zajęcia. Co do mnie, mogę od pierwszego spojrzenia rozpoznać fach spotkanego na ulicy robotnika. Proszę spojrzeć na mnie. Dlaczego kołyszę się idąc? Bo całe lata pracowałem na morzu. Gdybym przez ten czas był, przypuśćmy, rzeźnikiem, chodziłbym równo, ale zato miałbym krzywe nogi. Tak samo rzecz się ma z tą dziewczyną. Czy pani zauważyła, jakie ostre, jakie twarde jest jej spojrzenie? Bo nikt o nią nie dbał w dzieciństwie, nikt nie pieścił. Dbała sama o siebie, a młoda dziewczyna nie może, walcząc o byt, zachować spojrzenia tak łagodnego i spokojnego jak... pani naprzykład.
— Zdaje się, że pan ma słuszność — odrzekła cichutko Ruth. — A wielka szkoda. Taka śliczna dziewczyna!
Martin spojrzał i dostrzegł blask współczucia w błękitnych oczach. Przypomniał sobie, że miłuje tę kobietę, i zatracił się cały we wdzięczności dla losu, co zezwolił mu kochać, iść obok ukochanej, a nawet — prowadzić ją pod rękę na odczyt.
— Któż ty jesteś, Martin Eden? — pytał sam siebie, stając przed lusterkiem tegoż wieczora w swojej izdebce. Patrzył długo i uważnie we własne oczy. — Ktoś ty jest? kto? Do kogo należysz? Należysz prawnie do dziewczyn w rodzaju Lizzie Connolly. Wraz z legjonami niewolników pracy należysz do tego wszystkiego, co niskie, brutalne, pozbawione piękna. Miejsce twoje pośród wołów roboczych, w brudnych norach, wśród dymu i smrodu