Improwizowany klub rezonujących socjalistów i filozofów ze sfer robotniczych, zbierający się pogodną godziną popołudnia w Parku Ratuszowym, — pomógł Martinowi do wielkiego odkrycia.
Raz lub dwa razy na miesiąc, mijając park po drodze do bibljoteki, chłopak zsiadał z roweru, przysłuchiwał się argumentom i za każdym razem wycofywał się z żalem. Ton dyskusji znacznie mniej
był wzniosły, niż przy stole państwa Morse. Mówcy
ani zbyt godni, ani zbyt poważni. Z łatwością tracili panowanie nad sobą, częstowali się wymysłami,
przekleństwa zaś i obelgi również nie były rzadkością. — Ze dwa razy Martin widział nawet, jak doszło do bójki. A jednak, pomimo wszystko, czuło
się coś żywego i prawdziwego w myślach tych ludzi.
Ich retoryka znacznie mocniej zaciekawiała umysł,
niż opanowane i spokojne dogmaty pana Morse.
Ludzie ci, mówiący zabójczą angielszczyzną, gestykulujący jak lunatycy, zwalczający ideje przeciwników z pierwotną zaciekłością dzikiego, zdawali się jednak być bliższymi życia, niż pan Morse
i jego nieodstępny druh, pan Butler.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/166
Ta strona została przepisana.
Rozdział XIII