mimo swojej łaciny, francuszczyzny, staro-angielszczyzny i całej kultury.
— Przepraszam bardzo, panna Ruth jest moją
mistrzynią — odparł rycersko Martin. — Jej tylko
zawdzięczam te okruchy wiadomości, jakie posiadam.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się Olney, spoglądając złośliwie na dziewczynę. — Czekałem już pańskich zapewnień, że Spencera czytujesz również
z polecenia panny Ruth. Ale jakoś pan nie zaryzykował. Panna Ruth wie o Darwinie i ewolucji niewiele więcej, niż ja o świątyni króla Salomona. Ale
ale, jakże brzmi ta karkołomna definicyjka spencerowska o jakiejś rzeczy, czy też każdej innej, którą to definicyjką uczęstował nas pan przed paru
dniami? — Coś niepojętego, niesamowitego! Ciśnijno pan to zdańko panience i przekonasz się, czy
zrozumie choć jedno słowo. Bo to, uważa pan, nie
należy do „kultury“. No, pięknie, ale jeśli weźmiesz się pan do łaciny — stracę dla pana wszelki
szacunek.
Martin, pomimo zainteresowania dyskusją, wyczuwał w niej nieustannie jakiś drażniący ton. Mówiło się o studjach, dotykało istotnych podstaw i zasad wiedzy, ale sztubacki ton rozmowy przeczył
wielkości przeżyć Martina i obcy był potężnemu
chwytowi, z jakim chłopak wpijał się w świat, obcy
dreszczom kosmicznego zachwytu, przeszywającym
aż do bólu, a przedewszystkiem obcy rodzącej się
świadomości, że duch ludzki zdołał ujarzmić i opa-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/181
Ta strona została przepisana.