nować wszystko. Porównywał się sam do poety, wyrzuconego przez morze na brzeg obcego lądu, poety
pełnego piękna i mocy, lecz nadaremnie starającego
się wyśpiewać pieśń swą w surowym a barbarzyńskim języku nowych współrodaków. Czyż nie to
właśnie spotkało jego, Martina? Żywo, aż do bólu
żywo, czuł potężne tętno wszechświata, a jednak
zmuszony był włóczyć się poomacku wśród sztubackich problamatów i debatować nad tem, czy będzie, lub nie będzie uczyć się łaciny.
— Cóż u licha ma do tego łacina? — zapytywał
wieczorem własnego odbicia w lustrze. — Zostawmy prochy w grobie. Czemuż mną i pięknem, które
jest we mnie, mieliby rządzić umarli? Piękno żywe
jest i nieśmiertelne. Mowy ludzkie rodzą się i mijają. Stają się popiołem umarłych.
Nagle uderzyła go świadomość, że jednak wcale
nieźle wypowiadać umie myśli i równocześnie zdziwił się, dlaczego nie potrafi mówić tak w obecności
Ruth; przy niej był tylko uczniakiem i mówił językiem uczniaka.
— Dajcie mi czas! — zawołał nagle. — Dajcie
mi czas!
Czas! Czas! Czas! — była to jego nieustanna skarga.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/182
Ta strona została przepisana.