cztowej. Wędrowało to przez cały kontynent i po
pewnym czasie listonosz zwracał rękopis w innej,
długiej kopercie, opatrzonej markami, które sam
posłał był niegdyś. Nie, po drugiej stronie nie było
stanowczo wydawcy człowieka, lecz nader sprytnie
urządzony system kół i kółeczek, co przekładały
tylko rękopis z jednej koperty do drugiej i naklejały marki. Zupełnie tak, jak w „słodkim automacie“, do którego wrzucało się miedziak, poczem
z metalicznym chrzęstem opuszczającej się monety
wyskakiwały dwa karmelki lub tabliczka czekolady.
Rodzaj łakoci zależał od otworu, do którego wrzuciło się monetę. Tak samo działa maszyna wydawnicza. Jedna jej część przynosi czeki — druga zawiadomienia o zwrocie. Dotychczas trafiał Martin
zawsze do drugiej.
Owe drukowane zawiadomienia dopełniały wrażenia straszliwego automatyzmu całego procesu.
Brzmiały zawsze w stereotypowy sposób, Martin
zaś otrzymał ich całe setki, po tuzinie albo i więcej
na każdą ze swych literackich pierwocin. Czułby się
uszczęśliwiony, gdyby pośród wszystkich tych kartek znalazł choć kilka słów prywatnych, osobistych.
Ani jeden z redaktorów nie dał znaku życia. Pozostawała więc tylko konkluzja, że tam, po drugiej
stronie, niema istot ludzkich, lecz skomplikowany
system dobrze naoliwionych kółek i trybów, nieomylnie działających w maszynie.
Martin umiał walczyć dzielnie, wspaniałomyślnie,
zuchwale i rad byłby całemi latami karmić tak sobą
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/185
Ta strona została przepisana.