Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/188

Ta strona została przepisana.

poiły słodyczą i kołysały myśl, każąc jej od szczegółów rozpościerać się ku uogólnieniom. — Ta trawa ukończyła swoje zadanie, wypełniła cel istnienia, — ciągnął, gładząc tkliwie źdźbła suche a szeleszczące. — Pełna ambicji parła w górę wśród przeciwności minionej zimy, przewalczyła gwałtowność wczesnej wiosny, kwitła, wabiła owady i pszczoły, rozsypała w lecie dojrzałe nasiona, zmierzyła się z własnem zadaniem, z otaczającym światem, i wreszcie...
— Dlaczego patrzy pan na wszystko tak przeraźliwie, realistycznie? — przerwała Ruth.
— Dlatego zapewne, że przestudjowałem teorję ewolucji. Prawdę mówiąc, niedawno dopiero stworzyłem sobie wogóle światopogląd.
— Zdaje mi się jednak, że światopogląd pana nie uwzględnia piękna, że pan piękno burzy, jak mały chłopiec, co chwyta motyle i odziera je z tęczowych skrzydełek.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Piękno posiada głęboką treść, ale teraz dopiero zrozumiałem ją. Dotychczas brałem piękno za coś bez określonego znaczenia wewnętrznego, poprostu „piękno“ bez przyczyny i sensu. Nie wiedziałem nic o pięknie prawdziwem; teraz dopiero wiem, a raczej zaczynam cośniecoś wiedzieć. Ta trawa jest dla mnie tem piękniejsza, że znam jej pochodzenie i wszystkie ukryte procesy, stworzone przez słońce, deszcz i ziemię przemiany, co kazały jej stać się trawą. Cóż, historja życia trawy pełna