usłuchać zaproszenia panienki i trafić ku krzesłu.
Zdążył spostrzec swobodny wdzięk, z jakim usiadła,
i sam skierował się w bok, próbując zająć miejsce
naprzeciw, lecz nieustannie zdając sobie sprawę z niezdarności własnych ruchów. Proces siadania był nową torturą. Nigdy w życiu nie obchodziło chłopaka,
czy zgrabnie czy niezgrabnie się porusza. Podobne
myśli w zastosowaniu do siebie nie przychodziły mu
wogóle do głowy. Usiadł starannie na brzeżku krzesła, nieznośnie skrępowany własnemi rękoma. Wszędzie były nie na miejscu, gdziekolwiek je położył.
Artur wyszedł z pokoju i Martin Eden odprowadził go zazdrosnem spojrzeniem. Poczuł się opuszczony w tym wspaniałym salonie, sam na sam
z bladem zjawiskiem kobiecem. Nie było tu ani kelnera, któryby podał coś do wypicia, ani piccola, któregoby można posłać naprzeciwko po kufelek piwa,
aby ułatwić sobie rozmowę i tym utartym sposobem
nawiązać pierwsze nici sympatji.
— Cóż za bliznę ma pan na szyi, panie Eden? — zagadnęła panienka. — Skąd pochodzi? Zapewne jakaś ciekawa przygoda?
— To Meksykanin, nożem, proszę pani — odpowiedział, zwilżając wargi i chrząkając zlekka dla
dodania sobie animuszu. — Miałem kiedyś taką
chryję. A jak mu wyrwałem nóż, to chciał mi, bestja, odgryźć nos.
Było to powiedziane niedołężnie, choć równocześnie przed oczyma chłopaka wyrosła bogata wizja
owej gorącej nocy gwiaździstej w Salina Cruz:
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/19
Ta strona została przepisana.