Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/198

Ta strona została przepisana.

i nieznane. Nie było dziewicze. Nigdy dotychczas Ruth nie dręczyła się własną kobiecością. Żyła w wymarzonej krainie poezji Tennysona, nie pojmując nawet znaczenia subtelnych aluzyj subtelnego mistrza na temat realizmu wzajemnych stosunków księżniczek i rycerzy. Śniła, aż oto życie grzmiącemi ciosami dobijać się poczęło do wszystkich drzwi naraz. Rozsądek nakazywał zamknąć okiennice i zaryglować wrota. Ale równocześnie jakiś mglisty instynkt zmuszał do roztworzenia bram naoścież na przywitanie obcego a cudownego gościa.
Martin radośnie czekał wyroku. Nie miał wątpliwości co do jego brzmienia, to też zdziwił się szczerze, usłyszawszy:
— Piękne.
— Bardzo piękne — dodała po chwili z emfazą.
— Hm, tak, niewątpliwie niebrzydkie, ale przecie chodziło o coś jeszcze poza pięknem, o coś znacznie większego i ważniejszego, co pięknem, jako takiem, posługiwało się, niby skromnym sługą. Martin w milczeniu leżał na trawie, wpatrzony uporczywie w ponure widmo zwątpienia wyrastające przed oczyma. Przegrał. Nie potrafił wyrazić swej duszy. Widział przecie jedną z najpotężniejszych zjaw świata i nie zdołał zamknąć jej w słowa.
— Cóż pani myśli o.... — zawahał się, zmieszany koniecznością użycia nowego terminu — o idei przewodniej? — zapytał.
— Jest nieco mglista — odrzekła panienka. — Ogólnie mówiąc, to jedyna wada, którą mogę zarzu-