cić. Uważałam bardzo, ale dał pan tyle myśli ubocznych!... Wogóle nieco za wiele słów. Pan zaciemnia
akcję, przez zbyt liczne dygresje.
— Mówię o temacie głównym — tłumaczył
skwapliwie Martin — o wielkiej, kosmicznej, ogólno-ludzkiej idei, przepływającej w głębi utworu jak
strumień podziemny. Starałem się, żeby nie przerastała akcji, chociaż akcja jest tu, rzecz prosta, tylko
złem koniecznem. Byłem już na właściwym tropie,
zbłądziłem jednak. Nie udało mi się uzmysłowić
tego, com pragnął. Nauczę się zczasem.
Ruth nie podążała za nim; posiadła co prawda
stopień Bachelor of Arts, lecz Martin sięgnął poza
granice jej umysłu. Nie zrozumiała, pośpieszyła jednak przypisać niepojętność swą — jego niejasności.
— Pańskiemu utworowi brak syntetycznego ujęcia — oświadczyła — ale niektóre kawałki są bardzo ładne.
Słuchał jej głosu, jakby zdaleka, i zastanawiał
się, czy warto jeszcze czytać „Liryki Morza“. Leżał niemy i zniechęcony. Ruth obserwowała go badawczo, opanowana znowu mimowolną, a upartą myślą o małżeństwie.
— Pan chce być sławny? — rzuciła nagle.
— Tak... trochę... może... — wyznał chłopak. — Ale to jedna tylko z przyczyn mojej wyprawy. Więcej niż sława, wart jest dla mnie sam proces jej zdobywania. Zresztą, sława byłaby tylko środkiem
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/199
Ta strona została przepisana.