Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/206

Ta strona została przepisana.

za skwitowanego. I dziś jeszcze, dorosły Martin, wtuliwszy głowę w dłonie, drży ze wzruszenia na widok małego Martina, który owego odległego popołudnia, poturbowany, bez oddechu, zachłyśnięty krwią z rozbitych warg, spływającą do ust i zalewającą gardło, słania się ku nieprzyjacielowi, wypluwając krew, i wrzeszczy, że nigdy, nigdy się nie podda, a Łeb-jak-Ser może sam to zrobić, jeśli sobie życzy. Lecz Łeb-jak-Ser nie życzył sobie. I walka rozpoczęła się na nowo.
Dzień następny i nieskończony szereg dni późniejszych były świadkami dalszych popołudniowych bójek. Kiedy Martin stawał w pozycji, ramiona bolały go przeraźliwie i pierwsze ciosy, zadane i odebrane, mroziły mu duszę; potem jednak ciało stawało się niemym i dzieciak walił jak ślepy, spostrzegając, niby przez mgłę, grube, tańczące i rozhuśtane rysy Łba-jak-Ser i jego roziskrzone, zwierzęce oczy. Całą uwagę skupiał na tej twarzy; reszta świata była tylko rozedrganą pustką. Nie istniało nic, prócz tej nienawistnej maski, i chłopiec wiedział, że nie zazna spokoju, błogosławionego spokoju, dopóki twarzy tej nie zbije na miazgę swemi skrwawionemi piąstkami, lub dopóki sam nie zostanie zbity skrwawionemi pięściami tamtego. Wtedy, tak czy inaczej, odzyska spokój. Ale poddać się — on, Martin — poddać się — nigdy!
Pewnego dnia, dowlókłszy się do zaułka „Ankiety“, nie zastał tam Łba-jak-Ser. Owego popołudnia wróg nie zjawił się wcale. Gazeciarze winszowali