Martinowi, twierdząc, że pokonał wroga. Martin jednak nie czuł satysfakcji. Nie dobił Łba-jak-Ser,
ani tamten nie dobił jego. Problemat nie został rozwiązany. Zczasem dopiero wyjaśniło się, że tego
właśnie dnia zmarł ojciec Łba-jak-Ser.
Martin omija myślą dobre kilka lat i oto widzi
samego siebie na paradyzie teatru „Audytorjum“.
Lat ma siedemnaście i właśnie wrócił z morza. Rozpoczęła się jakaś awanturka, ktoś kogoś zaczepił,
Martin chciał interwenjować i nagle stanął oko
w oko — z Łbem-jak-Ser.
— Spiorę, psiakrew, po przedstawieniu — gwizdnął dawny wróg.
Martin skinął głową. Kontroler paradyzu zbliżał
się ku nim.
— Na ulicy, po ostatnim akcie — mruknął Martin, okazując równocześnie najwyższe zainteresowanie tem, co działo się na scenie.
Kontroler spojrzał karcąco i odszedł.
— Masz kompanję? — zapytał Martin w antrakcie.
— Pewnie, że mam.
— To i ja sobie zbiorę.
W antraktach wymusztrował sobie asystę, trzech
znajomych chłopaków z fabryki gwoździ, jednego
palacza kolejowego, z pół tuzina włóczęgów z pod
ciemnej gwiazdy i tyluż członków straszliwej bandy
z Osiemnastej i Rynku.
Po przedstawieniu obie kompanję ruszyły przeciwległemi chodnikami, jak gdyby nigdy nic. Do-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/207
Ta strona została przepisana.