szedłszy do jakiejś mniej gwarnej uliczki, zatrzymały się i odbyły radę wojenną.
— Most na Ósmej będzie polem — oświadczył rudy chłopak z asysty Łba-jak-Ser. — Możeta zacząć pośrodku, pod latarniami, a jak wpadnie byk, zemkniem gdzie indziej.
— Przyjęte — odpowiedział Martin, po krótkiej naradzie ze swoimi.
Most na ulicy ósmej, przecinający bulwar San Antonio, ciągnie się na długość trzech przecznic. Pośrodku mostu i przy jego wylotach stoją latarnie elektryczne. Policjant nie może wejść niepostrzeżenie. Miejsce jest bezpieczne dla walki, która ożywa teraz po latach pod powiekami Martina. Widzi obie grupy, podniecone, lecz ciche, trzymające się zdala jedna od drugiej i osłaniające żarliwie swoich. Widzi, jak obaj z Łbem-jak-Ser rozbierają się do pasa. Czaty pilnować mają wejścia na most. Jeden urwipołeć z paczki Martina trzyma kurtkę, czapkę i koszulę swego patrona, gotów do ucieczki z tem wszystkiem w razie najścia policji. Martin widzi samego siebie: oto wychodzi na środek, patrzy wrogowi w oczy i, groźnie wznosząc rękę, oświadcza:
— To nie zabawka. Żadnego mi tu zawracania gitary. Nic, tylko na kotlety — zrozumiane? Bez oszukaństwa. Walka będzie na całego, aż do ostatka, słyszysz? Pora już, żeby jeden dokończył drugiego.
Łeb-jak-Ser zawahał się (widział to Martin), ale
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/208
Ta strona została przepisana.