jego dawna, szatańska ambicja dotknięta została
w oczach całej kompanji.
— No dobra, dobra, co tu z pyska cholewę robić,
wyłaź i basta! — odrzekł — jak do końca, to do
końca. I tak mam cię w garści.
Rzucili się na siebie jak dwa byki, z całym rozmachem młodości, z całym szałem nienawiści, z nagiemi pięściami, co chcą ranić, niszczyć, kaleczyć,
mordować. Cały krwawy tysiącletni dorobek człowieka w jego pochodzie na czoło stworzenia —
przestał istnieć. Tylko latarnie elektryczne, niby
słupy wiorstowe, znaczyły drogę przebytą przez
ludzkość w kraju wiekuistej przygody: istnienia.
Martin i Łeb-jak-Ser byli dwoma dzikimi z kamiennego wieku, z czasów koczowania po lasach,
mieszkania na drzewach. Zapadali się coraz głębiej
i głębiej w błotnistą otchłań, wracali ku bezładnemu
wykluwaniu się pierwotnego życia z chaosu materji, mocując się ślepo i bezrozumnie, niby dwa pierwiastki chemiczne, niby planety w głębi niebios, niby atomy, co odpychają się, przyciągają i znowu
odpychają po wieki wieków.
— Boże! zwierzęta, dzikie zwierzęta! — wykrztusił Martin, wpatrzony w daleką walkę. Wspaniała zdolność wizjonerstwa podsuwała mu przed
oczy obrazy jak w kalejdoskopie. Był równocześnie
widzem i aktorem. Zaznana w ostatnim okresie życia kultura wstrząsała się ze wstrętu, potem nagle
teraźniejszość znikała z pamięci, widma przeszłości
władały niepodzielnie i Martin stawał się znowu
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/209
Ta strona została przepisana.