tamtym Martinem, co właśnie wrócił był z morza
i tłukł się z Łbem-jak-Ser na moście Ósmej ulicy. Cierpiał, zmagał się, pocił, krwawił i triumfował,
kiedy nagie pięści trafiały należycie.
Zwarli się jak dwa huragany nienawiści, potwornie przeplótłszy ciała. Czas mijał i kompanowie
stali w głębokiem milczeniu. Nigdy jeszcze nie napotkali takiego wyładowania dzikości. Widowisko oszołomiło ich. Walczący byli straszliwszemi zwierzętami, niż oni. Po chwili pierwsza świeżość młodości znikła i zapaśnicy walczyli już przezorniej
i rozsądniej. Dotychczas żaden nie zdobył przewagi.
„Równe szanse“ — doszło do uszu Martina. W tej
samej chwili wróg zamierzył się z prawej, potem nagle z lewej strony, Martin otrzymał straszliwy cios
i poczuł, że policzek rozpłatany ma aż do kości. Naga pięść nie dokonałaby tego! Posłyszał krzyki protestu na widok straszliwego obrażenia, jakie mu zadano. Krew ciekła strumieniem, lecz Martin nie
mówił nic. Serce miał ciężkie i przpełnione oburzeniem, zrozumiał bowiem chytrą podłość i zbrodniczy podstęp przeciwnika. Czuwał i czekał, dopóki
tamten nie runął nań znowu we wściekłym ataku;
wtedy wstrzymał wzniesioną już nad sobą pięść,
ujrzawszy w niej błyskawiczne zalśnienie metalu.
— Trzymaj łapę! — ryknął. — Masz żelazo, kanaljo, żelazem walisz! — obie bandy rzuciły się naprzód, warcząc i pochrapując. Za chwilę bitwa stanie się ogólna i jego, Martina, pozbawią zemsty! To wyprowadziło go z równowagi.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/210
Ta strona została przepisana.