Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Precz, zgrajo! — wrzasnął jak szalony. — Rozumiecie, psiakrew? No, rozumiecie, czy nie, pytam?!
Odstąpili. Byli zwierzętami, lecz on był arcyzwierzęciem, wcieleniem brutalnego teroru przerósł ich i poskromił...
— Moja sprawia! nie wtrącać się! zabraniam! Ej, ty tam, dawaj co masz w łapie!
Łeb-jak-Ser otrzeźwiony i nieco wystraszony, podał zdradliwe żelastwo: kastet.
— Toś ty mu wsunął, Rudy! Prześlizgnąłeś się przez kompanję! — krzyknął Martin, cisnąwszy kastet w wodę. — Widziałem, jakeś lazł, i dziwiłem się, po kiego licha. Jak mi jeszcze raz spróbujesz odwalić taki kawał, zatłukę na śmierć. Zrozumiane?
Walczyli dalej, pomimo wyczerpania i jak gdyby poza wyczerpaniem, które stało się już niezmierzone i wprost niepojęte. Wreszcie zwierzęcy krąg widzów, nasyciwszy żądzę krwi, przerażony tem, co się działo, błagać począł obu, żeby kończyli. I Łeb-jak-Ser, gotowy paść i umrzeć, lub stać na nogach i umrzeć, straszliwy potwór, z którego twarzy obtłuczono wszelkie podobieństwo do człowieka — zachwiał się i zawahał. Lecz Martin przyskoczył i tłuc począł jeszcze i jeszcze.
Mijają minuty długie jak stulecie. Łeb-jak-Ser wyraźnie słabnie. Nagle, w chwili splecenia obu ciał, rozlega się suchy trzask i prawa ręka Martina zwisa bezwałdnie u boku. Złamana kość. Każdy posłyszał, każdy zrozumiał. Zrozumiał też Łeb-jak-